sobota, 2 października 2010

Siedem grzechów głównych samorządów

Dwudziestolecie samorządu terytorialnego stało się okazją nie tylko do świętowania ale również i do oceny tego co dobre a co złe w samorządach. Pochwały (i słusznie) pod adresem twórców ustawy samorządowej głownie prof. Rogulskiego ale również Stępnia i Kuleszy sypały się jak z rogu obfitości. Dlatego jako samorządowiec  pozwoliłem sobie (w myśl zasady, iż konstruktywna krytyka buduje) na omówienie tych zjawisk pod hasłem „siedem grzechów głównych samorządów”.

Uzależnienie radnych. 
Z chwilą wprowadzenia reformy samorządowej, system centralnego zarządzania i priorytetów ustawianych przez pierwszych, drugich i kolejnych sekretarzy KC, odszedł do lamusa.

 
Podstawą nowego systemu rządzenia krajem stało się założenie, że nowi ludzie (radni) będą (w zdecydowanej większości) mieć „kręgosłup moralny” i będą całkowicie niezależni „od władzy”. Proza życia samorządowego ostatnich  dwudziestu latach pokazała, że założenie to było nazbyt idealistyczne. Przecież wszyscy wiedzą i widzą jak niejedna „lokalna władza wykonawcza” próbuje wszystkimi możliwymi metodami budować koalicje dla swoich metod rządzenia. Niby nic nadzwyczajnego, tak było i tak być musi w demokracji, że większość decyduje. Jednak w tym miejscu powstaje pytanie zasadnicze, czy radny którego np. członkowie rodziny pracują w urzędzie lub otrzymali posadkę za wstawiennictwem tej czy innej ważnej osoby, może działać niezależnie i reprezentować nieskrępowanie interesy swoich wyborców. Czy radny któremu dzięki uprzejmości „władzy” przekształcono działkę rolną na budowlaną nie będzie miał długu wdzięczności wobec swoich dobroczyńców? Pytania wydają się być nazbyt retoryczne. Uzależnienie oplatające niczym pajęcza nić „niezdecydowanego poglądowo radnego” można dowolnie zwiększać obietnicami, typu dołącz do nas a my zabierzemy z budżetu innym miejscowościom i damy twojej, wgrasz wybory a my będziemy dalej mięli z ciebie „porządnego koalicjanta”. Jeśli obietnice nie poskutkują można „opornego radnego” zmiękczyć przysłowiowym kijem. Wówczas to w grę wchodzą słynne „haki” i umilanie życia „opornemu radnemu” na  wszystkie możliwe sposoby. Ot taka dawna moczarowska zasada „kto nie z Mieciem tego z Mieciem”. Niestety chodź większość polityków i samorządowców o tych zjawiskach wie, to milczy jak przysłowiowy grób.  Przecież krytyka konstruktywna jest budująca. Wiemy co jest złe to próbujmy to zmienić.
W tej sytuacji postawmy pytanie, czy zjawisku temu (na poziomie lokalnych samorządów) można zapobiec? Obawiam się, że wyeliminowanie tego sposobu rządzenia jest bardzo trudne, żeby nie powiedzieć niemożliwe, tak jak nieuniknione są zmiany znaczących głównie finansowo „państwowych stołków” i wymiana osób na nich zasiadających po każdych wyborach parlamentarnych. Przykład jak wiemy idzie z góry. W gminach mamy o tyle lepszą sytuację, że wybory są bezpośrednie i można wybrać człowieka naprawdę porządnego. Warunkiem jest jednak dokładne poznanie naszego kandydata przez wyborców. Jak dużej liczbie osób będzie się chciało to robić, to już zupełnie inna sprawa, ale tu możliwości są. W przypadku wyborów do sejmiku czy powiatu nasz udział w tym, kto zostanie radnym jest już dużo mniejszy, gdyż aby nasz kandydat wszedł do tej czy innej rady wszedł musi najpierw wygrać lista z której on startuje. A później i tak obowiązuje „naszego radnego” głownie lojalność wobec tych, którzy tą listę wystawili (najczęściej partie polityczne) a nie wobec wyborców. Możemy jedynie bulwersować się i mówić, że jest to wbrew zasadom demokracji i Konstytucji, ale to jedyne co możemy zrobić.  „Nasi posłowie” (w Ordynacji Wyborczej) przyjęli taki sposób a nie inny sposób wybierania „naszych przedstawicieli” i basta. Dlatego, nie dziwmy się później, że  sejmie, sejmikach wojewódzkich czy powiatach obowiązuje ich tzw. „dyscyplina partyjnego głosowania”. Już sam zwrot „dyscyplina partyjnego głosowania” lub obowiązek lojalności wobec partii czy jakiegoś ugrupowania a nie wobec wyborców, świadczy dobitnie o jakości naszej demokracji i o tym jak swobodnie „nasi wybrańcy” mogą nas reprezentować zarówno „na górze” jak i na dole.

Partykularny interes.
Myślenie kategoriami globalnymi typu gmina, powiat, województwo, jest moim zdaniem dla wielu radnych wszystkich szczebli samorządu pojęciem abstrakcyjnym. 
Niemal, każdy z nich działa tak, aby w „jego miejscowości” było jak najwięcej inwestycji aby w wyborach pokazać efekty swojej działalności w okręgu w którym działa. Aby „ugrać” jak najwięcej radny taki szuka miejsca w koalicji większościowej. Koalicji którą najlepiej gdyby popierał odpowiednio do rodzaju samorządu wójt, prezydent,starosta czy wojewoda. Jest to zachowanie wynikające najczęściej z braku własnej osobowości i siły argumentacji dla swojego pomysłu czy potrzeby przeprowadzenia jakiejś inwestycji. Dlatego, najlepiej takiemu radnemu jest schowanie się za plecy innych. W sytuacji podziału rady, „samorządowa kasa” dzielona jest prawie w całości na koalicjantów, którzy szczególnie przed wyborami bardzo ochoczo budują sobie „pomniki” swojej koalicyjnej działalności. Powstają więc chodniki i drogi pod którymi brak jest jakiejkolwiek infrastruktury, ośrodki kultury rozbuchane w swojej wielkości i braku funkcjonalności do granic możliwości, czy centra rekreacyjne z basenami na miarę Karingtonów. Zasada jest prosta, nasi budują (nieważne co) a więc są skuteczni, „ błyszczą” i dlatego wygrają wybory. Logika, ekonomia czy przyszłe skutki społeczne i ekonomiczne nie liczą się prawie w ogóle. W efekcie tych „głupich” lub jak to niektórzy nazywają „politycznych” decyzji jest to, że społeczeństwo płaci za nie latami. Wspomniany wyżej chodnik trzeba będzie zdjąć i położyć całą infrastrukturę (kanalizację, wodociąg, czy gaz), niewspółmierny do potrzeb basen z centrum rekreacji trzeba ogrzewać i konserwować, a do domu kultury postawionego w „psim polu” dowozić dzieciaki i dorosłych po to aby cokolwiek się w nim działo. Jestem oczywiście daleki od tego aby mówić, że te inwestycje nie są potrzebne bo pewnie są. Jednak budowa na „siłę pomników” pokazujących partykularne osiągnięcia „swoich” stawia niejednokrotnie na głowie nie tylko logikę inwestowania ale i zasady gospodarności. Ale kto o tym będzie pamiętał po wyborach, a za błędy „koalicji swojaków” jak zwykle zapłaci podatnik.
Warto jednak pamiętać, że „cywilizowany świat” zna już metody, aby takiemu działaniu zapobiec. Otóż przy podziale budżetu na poszczególne np. sołectwa stosuje się odpowiednie współczynniki uwzględniające: potrzeby infrastrukturalne danej miejscowości, jej wielkość, wpływy do budżetu, ilość mieszkańców itd. Współczynniki dla danej miejscowości wylicza się w stosunku do potrzeb całej (w tym przypadku) gminy. Jeśli współczynniki są dobrze opracowane, (a powinny być) wówczas tworzenie koalicji oraz grup podlizujących się władzy nie będzie miała sensu. Każda miejscowość „dostaje swoje”. Element uznaniowości „władzy” lub koalicji, znika bezpowrotnie. W ten sposób oszczędzamy nie tylko czas oraz nerwy radnych i „decydentów” na wzajemne walki i przepychanki, kto kogo i w jakiej koalicji ale chronimy budżet przez „rozdrapywaniem na strzępy”. Takim podejściem do podziału budżetu zmuszamy radnych do tego aby w sposób maksymalny zadbali o wykorzystanie przypadających na ich miejscowość środków. Oczywiście inwestycje służące całej gminne czy powiatowi z takiego podziału są wyłączane wg. listy potrzeb ustalonej przez radnych. Warto dodać, że taki podział stwarza konieczność współpracy a nie rywalizacji gdyż radni mogą umówić się na przesunięcia budżetowe między sobą tzn. w jednym roku radny X „daje” radnemu Y pieniądze na inwestycje w jego miejscowości a ten mu je w roku następnym „oddaje”. Naprawdę proste i działa na świecie, szkoda tylko, że nie u nas. Najwyraźniej „komuś” jest z tym wygodnie, w myśl zasady „ w mętnej wodzie najbezpieczniej się pływa”. Ciekawe tylko jak długo?
Media samorządowe.
Media to podobno czwarta władza. Co do tego czy pierwsza czy czwarta można się spierać, ale media władzą są i basta. Wszyscy dobrze wiedzą jak media potrafią wykreować polityków, jak potrafią rozmydlać sprawy istotne, zastępując je zupełnie błahymi i nieistotnymi dla państwa, regionu czy sołectwa. Dlatego mówienie o ich społecznej misji i obiektywizmie wydaje się nie mieć sensu. Nie bez Kozery mówimy przecież o media lewicowych, prawicowych prasie specjalistycznej czy hobbystycznej a więc i o poglądach ściśle ukierunkowanych. O ile w przekroju całego kraju ma to jakiś sens, gdyż np. mogę kupić dwie przeciwstawne poglądowo sobie gazety i na ich podstawie wyrobić sobie własny pogląd, to w przypadku gazety gminnej, powiatowej, czy wojewódzkiej już takiego wyboru nie mamy. Gazety te są finansowane i wydawane przez odpowiednie organy  jednostek samorządowych. A więc to one mają wpływ pośredni lub bezpośredni na ich treści, wybór redaktora naczelnego i wiele innych rzeczy towarzyszących wydawaniu gazety lub programy radiowego czy telewizyjnego. A przecież samorządy powstały po to aby wykonywać tzw. zadania własne ściśle określone w ustawach. Niestety wydawanie gazety w żadnej z nich nie jest ujęte jako zadanie własne tych samorządów. A zatem ustawodawca uznał, że wydawanie własnych gazet (gloryfikujących sponsorów) przez te samorządy jest niecelowe. Powód wydaje się dość oczywisty. Zawierane w nich informacje są najczęściej jednostronnie i służalczo gloryfikujące „jedynie słuszne osoby” (szczególnie przed wyborami) lub organ je wydający a więc pozbawione obiektywizmu. Skoro tak to dlaczego gazety te są wydawane a stosowne rady to tolerują? Urzędy próbują podciągać tą działalność jako promocję, ale jest to z gruntu działanie niewłaściwe. Można byłoby tą działalność zaakceptować prawnie jedynie w sytuacji kiedy, treści zamieszczane we wspomnianych gazetkach samorządowych odpowiadałyby wspomnianym zadaniom własnym gminy. Słowem, gdyby gazety te były informatorami a nie „organami” na wzór dawnej Trybuny Ludu. Biorąc gazetę wydawaną przez samorząd lub gazetę wspieraną przez jej organ z góry wiem, że doszukanie się obiektywizmu będzie trudne jeśli w ogóle możliwe. W całym absurdzie wydawania społecznych pieniędzy na lokalne gloryfikowanie jest jeszcze jeden waży aspekt. Otóż zgodnie z prawem prasowy redaktora naczelnego powinien powołać stosowny organ założycielski. Najbardziej stosownym organem wydaję się być tu odpowiednia do terytorium rada. Ona też powinna ustalić regulamin i określić cele informacyjne którym taka lokalna prasa powinna służyć, a przede wszystkim wybierać redaktora naczelnego, na pewno nie powinien tego czynić wójt, burmistrz, prezydent czy starosta. I to nie tylko ze względów prawnych ale i etycznych. Póki co jest jak jest, ale jeśli nie zostanie zmienione prawo w tym zakresie to środki z budżetu gmin na tego rodzaju działalność kontrolowaną przez w/w będą szły szerokim strumieniem. Co gorsza gazety gminne próbują zarabiać swoją działalnością zamieszczając np. ogłoszenia płatne, a to już czyste naruszenie prawa, gdyż gmina nie może prowadzić dochodowej działalności gospodarczej. Słowem nie po to powstały gminy i nie takie są ich zadania własne  do wykonania. Znając realia samorządowego życia (szczególnie przedwyborczego) nie liczę na jakiekolwiek zmiany a „etykę wyborczą zainteresowanych” w szczególności. Dlatego, dalej o wyborze (najczęściej) jedynego słusznie piszącego redaktora naczelnego będą decydować organy wykonawcze a my będziemy czytać gloryfikujące „dyrdymały” i oglądać rozdmuchane laurki wybrańców losu. Chciałoby się powiedzieć „ofiar losu”, które potrzebują darmowego medialnego wsparcia gazet samorządowych.

Odpowiedzialność budżetowa.
Nie może tak być, że wójt układa budżet jest odpowiedzialny za gospodarność (zgodnie z ustawą o finansach publicznych) a rada przewraca bezkarnie ten budżet. Wójt jest osobą wybraną w wyborach bezpośrednich przez mieszkańców całej gminy a więc cieszy się poparciem większościowym niewspółmiernie większym jak radny. To właśnie dlatego wójt a nie Rada czy radny jest odpowiedzialny za realizację budżetu to wójt w końcu odpowiedzialny jest za realizacje polityki rozwoju całej gminy. Dlatego, dobrze się stało że ustawa samorządowa daje wójtowi wyłączne prawo zmian w uchwalonym budżecie gminy. Niedobrym jednak zjawiskiem jest to że podczas jego uchwalania grupa radnych może ten budżet zmienić. Mija się to całkowicie z zasadą indywidualnej jednoosobowej odpowiedzialności. Rolą rady gminy byłoby ustalenie priorytetów rozwoju gminy np. budowa kanalizacji, wodociągu, dróg, szkoły czy przedszkola. Jednak sam sposób realizacji a więc i kształt budżetu powinien należeć całkowicie do wójta. Skończyło by się raz na zawsze tłumaczenie wójtów (wobec wyborców) „ ja chciałem ale ta zła rad ustaliła co innego” lub „ja muszę realizować uchwały rady”. Mocniejsza budżetowo pozycja wójta, burmistrza czy prezydenta pozwoliłaby więc nie tylko określić jednoznacznie osobę odpowiedzialną za wspomniany rozwój ale dzięki zachowaniu parytetów podziału środków budżetowych na poszczególne miejscowości dawały by pewność równomiernego rozwoju danego terytorium samorządowego. Parytetów obligujących wójta nie tylko do prowadzenia inwestycji ogólnogminnych ale przede wszystkim do uczciwego podziału środków budżetowych zależnego od ilości mieszkańców, wielkości obszaru czy stopnia zurbanizowania danej miejscowości ect. O tym jakie korzyści dałby wskaźnikowy podział środków budżetowych pisałem już wcześniej, dlatego przypomnę pokrótce, że wówczas tworzenie koalicji i opozycji stałoby się bezprzedmiotowe. Ustały by w końcu odwieczne wyniszczające gminę „walki podjazdowe radnych” i „wydzieranie inwestycji” jedni drugim. Co więcej radni zmuszeni zostaliby do wzajemnej zgodnej współpracy a wójt, burmistrz lub prezydent koncentrowałby się na jak najlepszym wykonaniu zadań budżetowych a nie na otaczaniu się wianuszkiem ochronnym „koalicyjnych radnych”.  

Zeznania podatkowe radnych.
Art. 32 Konstytucji Rzeczpospolitej Polskiej stanowi:
1)    Wszyscy są wobec prawa równi. Wszyscy mają prawo do równego traktowania przez władze publiczne.
2)    Nikt nie może być dyskryminowany w życiu politycznym, społecznym lub gospodarczym z jakiejkolwiek przyczyny.
Jak się okazuje wszyscy nie znaczy radni czy posłowie. Ci ostatni poprzez używanie „immunitetu posła” stawiani są właśnie poza tymi tzw. wszystkimi. Ale ponieważ w naszych felietonach „Siedem grzechów głównych samorządów” piszemy głównie o błędach w ustawie samorządowej i pracy samych samorządów wróćmy na to podwórko.
Otóż co roku zgodnie z ustawą, radni składają zeznanie podatkowe. Zeznania te następnie trafiają na stronę internetową i są udostępniane całemu światu. Przepis ten miał zagwarantować przejrzystość działania radnych, wójtów, burmistrzów i prezydentów. Jak to zwykle bywa miał nie znaczy zagwarantował. Proszę popatrzeć jak z niektórych oświadczeń emanuje bieda i ubóstwo tych ludzi a mimo to żyją na całkiem przyzwoitym poziomie. Tym którzy mają coś na sumieniu i chcą ukryć swoje dochody lub majątek mogą to zrobić bez żadnych trudności. A więc martwy przepis który powoduje moim zdaniem więcej szkody niż pożytku. Podam przykład, wyobraźmy sobie człowieka, który ma głowę na karku, ciężko pracuje w legalnym biznesie, płaci uczciwie podatki i zarabia krocie. Taki człowiek bardzo często jest zauważany przez środowisko w którym mieszka. Efektem docenienia jego talentu i uczciwości przez mieszkańców jest propozycja zostania radnym, wójtem czy prezydentem. Cóż robi nasz kandydat z „głową na karku” ? – najczęściej rezygnuje bo obawia się kłopotów. Skoro jest jest uczciwy i płaci podatki to o kłopotach mowy być nie powinno, ale proza życia jest troszkę inna niż teoria. Przecież stronę internetową z osiągnięciami majątkowymi wszystkich radnych oglądają różni ludzie, (ci żyjący z prawem na bakier również) a tam czarno na białym napisano ile rady, wójt czy prezydent zarabia i jaki ma majątek. Informacja i to bardzo pewna informacja dla „ludzi z branży” jak na dłoni.
Mając zatem w perspektywie możliwość wizyty i rozmowy z „gładko-głowymi ”, nasz kandydat „ ( jeszcze) z głową na karku” mówi passe i zrezygnuje. Jego miejsce zajmuje oczywiście inny kandydat – człowiek mówiąc delikatnie mniej operatywny jak poprzednik.
Co zatem osiągnęliśmy nielogicznym przepisem o zeznaniach podatkowych? A no to, że do samorządów „trafiają” ludzie mniej przedsiębiorczy i zaradni życiowo słowem „przeciętni”. Skoro tak to zgodnie z przysłowiem jaki Pan taki kram” gmina jest po prostu słabsza. Co gorsza taki „przeciętnym radnym” łatwo jest manewrować w przyszłości, albowiem jest on łasy na różnego rodzaju pokusy. Pokusy, które mogą stać się źródłem jego uzależnienia od władzy i układów w przyszłości. Czy o to chodziło ustawodawcom? Chyba nie.
Uważam że samorządowców „prześwietlić” może szereg instytucji do tego powołanych, że wspomnę o Urzędach Skarbowych i Celnych, Policji Skarbowej, Ministerstwie Finansów, Prokuraturze, C.B.A  i dziesiątkach innych. Po co zatem wystawiać osoby publiczne na publiczną „szkodliwą” lustrację – doprawdy nie wiem. Przecież tym zapisem organy uchwałodawcze naszego kraju ułatwiły „organom” poza państwowym selekcję i „wystawiły” tych bardziej operatywnych na ich zainteresowanie. Jestem przekonany, że nie taki był cel tego ustawowego zapisu, skoro tak to ekstremalnie dziwnym jest fakt, że tak długo nikt go nie zmienił.

Błędy ustawowe.
Jest ich dość dużo. Zastanawiającym jest np. zapis o tym, że tylko przewodniczący rady gminy lub upoważniona przez niego osoba może zwołać sesję rady. Wyobraźmy sobie sytuację w której rada gminy chce odwołać przewodniczącego z powierzonej mu funkcji. Ten jednak upiera się i chce dalej nim być, ignoruje więc konsekwentnie prośby wójta i radnych o jej zwołanie. Pat uchwałodawczy paraliżuje gminę. Wójt i radni nie mogą wprowadzić koniecznych i pilnych dla rozwoju gminy uchwał, a przewodniczący śmieje się im w twarz i z uporem maniaka „udaje greka”. Jeszcze gorsza sytuacja byłaby gdyby taki odwoływany przewodniczący zwołał sesję, złożył rezygnację i ją zamknął. Wtedy to już zupełna klęska samorządu. W takiej sytuacji potrzebna byłaby interwencja Wojewody może zarząd komisaryczny a jeśli to by nie poskutkowało to decyzja Rady Ministrów o rozwiązaniu rady gminy. Zabawa na długie miesiące a uchwały i rozwój gminy skutecznie zablokowane. Takiej sytuacji można łatwo zapobiec, zmieniając kilka wyrazów w istniejącym zapisie ustawowym, ale byłoby to zbyt piękne, dlatego taki stan niestety trwa od lat i nie widać chętnych aby go ktoś chciał zmienić. Jest to tym bardziej dziwne, że kilka takich paraliżujących sytuacji miało już miało miejsce w naszym kraju. 
Kardynalnym błędem jest również zapis ustawy mówiący o tym, że w przypadku odłączenia się  części jednej gminy ( np. sołectwa) do drugiej o tym czy majątek komunalny pozostaje w tej czy innej gminie decyduje porozumienie, i premier. Przecież wraz z przejęciem obowiązków na danym terenie nowa gmina musi wykonywać na przejętym obszarze zadania własne. Nie może zatem być tak, że inna gmina ( ta z której sołectwo odeszło” próbuje zatrzymać sobie mienie komunalne. Przecież mienie to zostało najczęściej dane gminie pomniejszonej za darmo przez Skarb Państwa po to aby ta mogła realizować swoje zadania dla mieszkańców. Skoro inna gmina została przez tych mieszkańców oceniona jako lepsza to niech ona ma możliwości takie jakie miała gmina poprzednia.
Jak wspomniałem błędów zapisów ustawowych dotyczących samorządów jest wiele, dlatego nie sposób omówić je wszystkie, jednak nie sposób chociaż hasłowo wspomnieć o „ przetargach na roboty inwestycyjne”. Tu głównie wydawane są pieniądze podatników i bardzo dużo do zrobienia aby system przetargów był naprawdę anonimowy a jedynym kryterium nie była najniższa cena a jakość ( za umiarkowaną cenę). Omówmy może jeszcze dwa błędy prawne związane z tematem na czasie tj wyborami. Otóż ordynacja wyborcza zezwala kandydatowi na prezydenta miasta, burmistrza czy wójta na jednoczesne kandydowanie np. na radnego powiatowego. Jeśli kandydat jest mocny zostaje umieszczony na pierwszym miejscu listy wyborczej do rady i wygrywa. Wygrywa również stołek np. prezydencki bo jest dobry. Wyborcy chcieli mieć prezydenta to mają, ale radnego powiatowego już nie, bo nie można zgodnie z prawem łączyć tych dwóch funkcji. Wiadomo nowo namaszczony nasz prezydent rezygnuje z mandatu radnego.  Następstwem takiej „zagrywki” jest mandat dla jakiegoś „przeciętniaka” z list naszego wybrańca i zacieranie rąk przez „przeciętniaka” i jego kolegów, że udało im się mu przechytrzyć kogoś lepszego.
Inną zmorą wyborczą jest możliwość dopisywania „wyborców” do list wyborczych. To zjawisko wydaje się być powszechnie stosowane szczególnie w sytuacjach, gdy urzędujący pryncypał czuje, że pali mu się grunt pod wyborczymi nogami. Komentarz wydaje się być zbyteczny, tym bardziej, że statystyki pokazują jednoznacznie, że przez 45 miesięcy kadencji jest mniej osób do list dopisywanych łącznie niż w przeciągu 3 -ech przedwyborczych miesięcy. No cóż ponoć „tonący brzytwy się chwyta” szkoda tylko, że tak cwaniackich metod i to w obliczu prawa. Błędy te i inne można by szybko wyeliminować, tylko że jakoś dziwnie nikomu na tym od lat nie zależy.    
Fundusze unijne.
W Polsce gminy aby zdobyć fundusze unijne „stają dosłownie na głowie”. Pracownicy jeżdżą na szkolenia, gminy kompletują kosztowną dokumentację projektową zabezpieczają budżetowe pieniądze. Kiedy cały „unijny zawrót głowy” w celu uzyskania środków zewnętrznych jest skończony, dokumentacja jest weryfikowana prze „stosowny urząd”. Choć wiadomym jest że istnieje limit środków ów urząd przyjmuje wszystkie wnioski. Nie trudno się domyśleć, że wniosków o dotację z UE jest mnóstwo. Żaden z wójtów, burmistrzów czy prezydentów nie chce być „oskarżony” przez radnych czy wyborców o zaniechanie a tym samym o sprzeniewierzenie się ustawie o finansach publicznych. Wnioski więc płyną szerokim strumieniem. Niestety tylko wąskim płynie skuteczność z jaką zostają pozytywnie rozpatrzone. Podam jeden ze znanych mi przykładów do „stosownego urzędu” wpłynęło blisko 500 wniosków o dotację z czego tylko 15 ją dostało. A zatem  485 gmin wykonało robotę na próżno. Przyjmując, że każda z nich wydał na przygotowanie całego projektu kwalifikującego (do rozpatrzenia)100 tys zł, kwota 48,5 mln. złotych została wyrzucona bezpowrotnie w błoto. Jeżeli teraz pomnożymy to przez ilość corocznych projektów na pozyskanie środków unijnych w roku mamy dość smutny obraz „pożytków płynących” z funduszy UE. Zdarzają się również takie przypadki, kiedy to jeden z weryfikujących ocenia projekt wysoko i umieszcza daną gminę na liście szczęśliwców a drugi działający na polecenie (wykluczam oczywiście, że na polityczne polecenie) ocenia ją negatywnie. Gmina będąca jeszcze wczoraj szczęśliwcem wypada z gry, jej miejsce zajmuje inna jedynie słuszna ( zdaniem drugiego weryfikatora) gmina. Wielu radnych, wójtów i prezydentów miast   narzeka, że pieniądze rozdawane są  w/g znanego tylko wybrańcom klucza ale głośno mówić tego nie chcą (poza kilkoma wyjątkami) bo inne „konkursy na środki unijne” już wkrótce. Mówi się nawet, że wielu decydentów zapisuje się do stosownych opcji politycznych aby ugrać coś dla swojej gminy.
Rozwiązanie tego problemu wydaje się nazbyt łatwe przecież można ustalić harmonijny rozwój np. województwa i określić w nim, że ta a ta gmina w pierwszej kolejności ma mieć budowane drogi inna boiska a jeszcze inna wodociągi i kanalizację. Wówczas stosownie do ilości pieniędzy gminy uznane za najbardziej potrzebujące (dany rodzaj infrastruktury) składają swoje kosztowne wnioski. Jeśli są w nich błędy rolą weryfikatora byłoby takie ich poprawienie (wspólnie z gminą) aby spełnił on wymogi stawiane przez UE. Wówczas na dziesięć „wolnych miejsc” wpłynęło by 10 dobrych projektów. Reszta czekając na swoją kolejkę nie wyrzucałaby swoich „pieniędzy w błoto” tylko po to aby wziąć udział w konkursie bez szans. Jednak w zamian za to taka „czekająca gmina” mogła by być pierwsza w innym konkursie np. przy projektach budowy szkoły, pływalni czy domu kultury, gdzie z kolei oczekującym byłaby ta gmina, która wygrała w konkursie pierwszym. Tym sposobem urzędy samorządowe pozbyły by się zbędnej pracy a pieniądze podatników byłoby racjonalniej wydawane. Nie chcę mówić, że mój sposób jest modus vivendi na wszystkie problemy związane  z pozyskiwaniem środków unijnych ale na pewno trzeba coś z tym zrobić. Jeśli nie, to zadłużenie samorządów doprowadzi do ich katastrofy a co za tym idzie do katastrofy finansowej państwa. Katastrofy, która już dziś staje się bardzo realna. 

Edwin Zezoń- radny gminy Wieliszew pow.legionowski, z terenu sołectwa Michałów-Reginów. Prezese Stowarzyszenia “Etyka i Prawo” oraz V-ce prezes WSWM odział w Legionowie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz