Tego dnia byłem umówiony z Tadkiem, w Pruszkowie. Mieliśmy z naszymi dziećmi pójść na wspólny spacer. Niestety - gdy gen. Jaruzelski w telewizji wyjaśnił, co z kolegami zmalowali, co Polsce zafundowali - nawet nie mogłem oddzwonić i odwołać spotkania. Telefony były głuche. Tadek chyba zrozumiał...
Intrygował mnie sposób, w jaki wojskowi wzięli swój Naród "za pysk". W końcu nikt do końca nie mógł być pewien, na czym polega „stan wojenny”. Jak to: wojna ? Jak to wygląda, na czym polega? Jak daleko mogą posunąć nasi nowi władcy ? Wiadomo było, że od tego dnia nie można było już swobodnie opuszczać granic miasta, wprowadzono też godzinę milicyjną. Chciałem, by także mój 6-letni potomek zapamiętał, jak czerwoni stłumili nasze nadzieje - nasz "karnawał wolności". Zapakowałem synka do „malucha” i ruszyliśmy na "rozpoznanie".
Jeżdżąc po mieście co chwila napotykaliśmy na wojskowe blokady. Pytałem żołnierzy, gdzie w takim razie mogę jechać bez przeszkód. Nie potrafili odpowiedzieć... Młode chłopaki, najwyraźniej spoza Warszawy, raczej ze wsi. Sami byli trochę zdezorientowani i jakby wystraszeni.
Po pewnym czasie udało mi się jednak wjechać z placu Zbawiciela w Mokotowską – pod gmach „Solidarności, Region Mazowsze”. Akurat właśnie ulica nie była zablokowana przez czołgi. Wyszedłem, z synem u boku, pod siedzibę Regionu, żeby chociaż przez chwilę poczuć się blisko z "naszymi".
W pewnej chwili z okna wyrzucono jakieś ulotki. Myślałem, że to wojsko albo ZOMO opanowało i czyści pomieszczenia naszej centrali. Ręce zgromadzonych ludzi wyciągały się po sypiące się z okien papiery. Mnie udało się pochwycić jedną kartkę jakiegoś biuletynu.
"I co z tego, że niekompletny, ale NASZ !"- pomyślałem.
Po latach, w telewizji widziałem fragment ubeckiego filmu zrobionego z ukrycia, na którym przed budynkiem stał skromnie, ale dumnie mój maluch w kolorze „sahara”.
Tego dnia pojeździliśmy jeszcze trochę po mieście, a ja nakazałem chłopakowi dobrze rozglądać się i jak najwięcej zapamiętać.
Moja żona była tymczasem w Anglii. Tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego wyjechała służbowo na kilka dni do Londynu. Zdjęcia pokazane w brytyjskiej telewizji 13 grudnia 1981 zmroziły ją i postawiły na baczność. W przekazie rozpoznała swą najbliższą przyjaciółkę z córeczką na rękach, płaczącą w bardzo długiej kolejce do sklepu. Chciała kupić mleko....
Oczywiście do Polski nie można było się dodzwonić. Kiedy już światowe media podały więcej szczegółów na temat wprowadzonego w Polsce stanu wojennego, żona zadzwoniła do naszej londyńskiej ambasady z pytaniem, kiedy może najszybciej wrócić do Kraju. Ambasador nie posiadał się ze zdziwienia: "Pani chce wracać? A po co ?".
W tamtym okresie kraje zachodnie dawały Polakom duże możliwości urządzenia się tam, uzyskania azylu i pracy. Żona wróciła pierwszym samolotem. W środku nocy otworzyłem jej drzwi mieszkania. Była półżywa. Autobus z Okęcia zatrzymywany i rewidowany był wielokrotnie.
W dni, w których "S" wzywała do znaków solidarności świeciłem świeczki w oknach, ale muszę przyznać, że robiłem to ze łzami w oczach. W oczekiwaniu na kolejną audycję emitowaną przez "naszych" jeździłem po mieście, żeby złapać w moim radiu choćby słaby sygnał "wolnego radia".
Zbliżał się Nowy Rok. W drodze łaski, w Sylwestra Jaruzelski pozwolił Polakom trochę pobawić się. Tak, bawiliśmy się, ale też pełniącym nieopodal, na mrozie służbę milicjantom wynieśliśmy gorącą kawę, a nawet trochę czegoś mocniejszego. Powinni być z narodem! Byli wdzięczni.
W miejscu, gdzie pracowałem, na Politechnice Warszawskiej strach padł głównie na profesurę. My, młodzi zaczęliśmy knuć.
Polegało to przede wszystkim na gromadzeniu składek członkowskich i pomocy naszym związkowcom w potrzebie. Zebraliśmy trochę pieniędzy i żywności i zanieśliśmy na Freta (?), do prymasowskiego Komitetu Pomocy Internowanym i Więzionym. Oprócz tego, oczywiście rozprowadzaliśmy „bibułę” i rozlepialiśmy po ścianach antyjaruzelowe ulotki. Któregoś dnia nasze podziemne władze zaapelowały o bardziej czynną formę oporu, protestacyjny spacer. Jak inni chodziłem na trasie od placu, obecnie Dmowskiego do Koszykowej i z powrotem. Zomowcy patrzyli na to, ale nie interweniowali. Pewnie nie wiedzieli, o co chodzi. Tego dnia zaliczyłem pieszo wiele kilometrów.
Któregoś dnia dostaliśmy imienne paczki z darami od „enerdowskich przyjaciół". Mnie trafił się dar w postaci kilkunastu kartofli. Poczułem się jakbym dostał w pysk. Wyraźnie czerwony obsmarowuje nas w innych krajach "z bloku" jako anarchistów, mącicieli i darmozjadów. A może jednak była to pomoc płynąca z serca ? W końcu u nich też się nie przelewało.
Pamiętam, że kilkanaście tygodni po ogłoszeniu stanu wojennego zgłosił się jeden z moich studentów i powiedział, że po odsiadce na "internie" dostał "wilczy bilet" i jest namawiany do emigracji. By zaliczyć rok na uczelni (nie wiadomo przecież, co się w życiu jeszcze zdarzy)musiał mieć zaliczone wszystkie przedmioty. Brakowało mu tylko jednego wpisu w indeksie. Właśnie u mnie. Bez wahania wpisałem mu ocenę, a on odwdzięczył się znaczkiem, który wykonał na odsiadce z pomocą pieczątki z chleba. Dziekan naszego Wydziału, na moją prośbę, wystarał się o instytucję, która poręczyła za naszego studenta. Później dowiedziałem się, że był członkiem Konfederacji Polski Niepodległej i jednak wyjechał do Stanów. Na zawsze.
Poczucie stłumienia naszych marzeń o wolności doskwierało, na szczęście wśród pracowników Wydziału było wielu podobnie myślących. Dowiedziałem się wtedy o "przygodach" niektórych naszych kolegów z ubecją dużo jeszcze przed stanem wojennym. Imponująco zachowali się szefowie naszej uczelni. Prorektor (później minister oświaty) z właściwą sobie klasą i serdecznością podnosił na duchu studentów Wyższej Szkoły Pożarniczej, którzy po desancie wojska na ich uczelnię w przeddzień ogłoszenia stanu wojennego schronili się na Politechnice. Rektor przyznał im indeksy studentów Politechniki, przez co nie dosięgły ich zbyt dotkliwe represje.
Na Politechnice Warszawskiej pełniłem funkcje delegata do Regionu "Mazowsze", członka rozszerzonego plenum Komisji Zakładowej i koordynatora pracy związkowej w naszym Instytucie. Gdy w stanie wojennym musiałem zmienić pracę bałem się, że nowe środowisko długo mi nie zaufa. Pomyliłem się. Odtąd także i w tej instytucji działałem związkowo tak, jak na Politechnice.
Stanisław Jedliński
Warszawa-Mokotów
(13.12.2011)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz